Kościół na skarpie
pod wezwaniem św. Zygmunta i św. Rocha w Słomczynie

Choć jest drugą najstarszą budowlą w całym naszym Konstancinie-Jeziornie i jedną z najpiękniejszych, spektakularnie usytuowaną na wysokiej skarpie pradoliny, jest w różnych opracowaniach historycznych czy promocyjnych naszej gminy, permanentnie pomijana. A przecież jest obok dworu oborskiego, wybudowanego w 1688 r. przez Wielopolskich, drugim najważniejszym i wciąż bijącym źródłem powstania naszego miasta, a sama tutejsza parafia to najstarsza, działająca nieprzerwanie przez prawie 800 lat lokalna instytucja.

Budynek stoi już prawie 300 lat, ale w opracowaniach historycznych wciąż nie ma zgodności dzięki komu powstał, nie wiemy też kto go zaprojektował, a jego historia w sposób niezwykły jest przepleciona z wielką historią, a także – co dla mnie ważne – z historią mojej rodziny, moimi przodkami.

Często przypisuje się, zarówno pomysł przeniesienia prawie 500-letniej wtedy już siedziby parafii w Cieciszewie, jak i finansowanie budowy nowego kościoła w Słomczynie, Hieronimowi Wielopolskiemu, albo jego ojcu Franciszkowi. Budowę zaczęto w 1719, więc Hieronim, jakkolwiek zdolny generał, to urodzony w 1712 r. raczej nie miał szansy wpłynąć na to jako 7-letni chłopiec. O dawna więc dopominałem się logicznie, o uznanie za fundatora jego ojca Franciszka, bajecznie bogatego wojewodę krakowskiego, szczególnie, że to mój przodek w prostej linii, dzięki czemu miałem poczucie z tym kościołem dodatkowej więzi.

By poczuć na świeżo genius locci do napisania tego artykułu, pojechaliśmy z Anną, moją żoną do Słomczyna. Była wyjątkowo piękna pogoda i słońce wspaniale oświetliło jego barokową fasadę z charakterystycznymi cebulastymi zwieńczeniami wież. Wysłuchaliśmy pięknie prowadzonej przez księdza proboszcza Jacka Dzikowskiego mszy św. z tym jego krótkim, jakże zawsze trafnym kazaniem, przekazywanym z oratorskim talentem, pięknie modulowanym głosem i wspaniałym językiem, które w tym otoczeniu są dodatkową wartością samą w sobie. Wyszliśmy z chłodnego wnętrza w żar zalanej południowym słońcem przestrzeni. Zawsze wiedziałem, że są tam nad głównym wejściem tablice fundacyjne, ale tyle lat pozostawały one dla mnie nieczytelne, zdawały się całkowicie zatarte przez deszcze i czas, że były niedosiężne i stracone. Miałem ze sobą aparat z długim obiektywem. Strzeliłem im kilka zdjęć, więcej jednak poświęcając uwagi pozostałym marmurom po obu stronach wejścia, bo jedna z nich upamiętnia generała Eliasza Wodzickiego, pradziadka mojej prababki Róży Wodzickiej, po której moja mama nosiła to imię. Druga natomiast, Michała Potulickiego, genialnego, przedwcześnie zmarłego i zapomnianego naukowca i wynalazcę, pierwszego dziedzica Obór z tej rodziny. Tablice te wmurowała w 100 lat po wybudowaniu kościoła, odnawiając go i wyposażając, córka i żona upamiętnionych, Elżbieta z Wodzickich Potulicka. W ciagu kolejnych ok. 100 lat dobudowano 2 boczne nawy i prezbiterium, staraniem proboszcza Zygmunta Skarżyńskiego i lokalnych wiernych.

300 lat historii kościoła to dużo, ale by znaleźć impuls do jego powstania, trzeba się cofnąć jeszcze dalej nieco. Wszystko się zaczęło od trzech młodych, znakomicie wykształconych i znających języki europejskie ludzi związanych z Krakowem, których losy i kariery przywiodą ich z Małopolski na nasze tereny. Byli to bracia Marek i Jan Sobiescy herbu Janina, synowie kasztelana krakowskiego i Jan Wielopolski herbu Starykoń, syn wojewody krakowskiego – kwiat siedemnastowiecznej młodzieży Oświecenia, obyci w świecie, którym przyjdzie żyć w epoce wojen, najazdów tatarskich i szwedzkich czyli wielkich wyzwań kształtujących charaktery. Zamordowanie 24-letniego Marka Sobieskiego wraz z innymi jeńcami po bitwie pod Batohem w 1652 r., pchnie jego młodszego brata Jana do wybitnej kariery wojennej, którą zwieńczy zdobycie korony i objęcie tronu Rzeczpospolitej w Warszawie i ściągnięcie tu, na urząd kanclerza wielkiego, kuzyna i przyjaciela – Jana Wielopolskiego. Obaj poślubią dwie z 3 córek francuskiego ambasadora króla Słońce, Henryka de la Grange d’Arquien.

Nim jednak nadejdzie prosperity panowania Sobieskiego i nim nadejdzie wielka, niszcząca Cieciszew i okoliczne wsie powódź w 1713 r., zdarzą się nam większe potopy, bardziej niszczące od wielkiej wody Wisły. Najpierw w 1655-60 najazd jeźdźców Apokalipsy, znany w naszych dziejach jako „potop szwedzki”. Ich wysłannikami i sprawcami są hordy żołdactwa chrześcijańskiej zdałoby się wiary, zaledwie innego, bo protestanckiego obrządku, którzy rabują, gwałcą, zabijają i niszczą nasz kraj w taki sposób, że przez 5 lat wojny, i podążających za nimi nieodłącznych wysłanników Apokalipsy – głodu i zarazy dżumy – ginie nas ponad 3,3 miliony ludzi. To nie tylko procentowo znacznie więcej do ogółu ludności ówczesnej Polski, która wtedy miała ok. 8 milionów, ale to liczebnie więcej strat Polaków niż podczas całej II wojny światowej. Warszawa straciła wtedy 90% swojej ludności, poniosła ponadto wielkie i niepowetowane straty w swojej zabudowie i wyposażeniu.

Niedawne wspaniałe odkrycia historyczne Pawła Komosy wykazały, że Cieciszew ze Słomczynem i Karczew to grody i wsie, które powstając po dwóch stronach nurtu Wisły, były strażnikami brodu, przeprawy przez rzekę, jaka przez wiele wieków, kiedy nie było jeszcze mostów, służyła tej części kraju. Niestety również dzięki temu, wszystkie nasze i obce wojska tędy podążające, zostawiały za sobą jakieś ślady. Często to powracające przez wieki zniszczenia, pożoga i zgliszcza. Wiadomo zatem, że nasze lokalne tereny wtedy również mocno ucierpiały, a kościół w Cieciszewie i jego wyposażenie zostało zrabowane lub unicestwione. Po tym upadku, kościół cieciszewski jeszcze raz odbudowano lub tylko jakoś prowizorycznie sklecono.

 

Autor zdjęcia: Michał Zaremba

Nastają czasy panowania króla Jana III, a w naszej okolicy jego kanclerza, Jana Wielopolskiego, właściciela klucza oborskiego. Czas spokoju i prosperity nie trwa zbyt długo, zaledwie 22 lata, jedno pokolenie, w ciągu którego jakoś znów, powoli powracamy do równowagi i rozkwitu, ale podczas którego, w sąsiedniej Szwecji, rodzi się syn królewski, późniejszy Karol XII, który już w wieku 18 lat, będzie chciał udowodnić światu, że jest drugim Aleksandrem Wielkim. Daleko we Francji król Słońce grzeje się we własnym blasku przez długie 72 lata swego niezagrożonego niczym panowania. W tym czasie w Rosji dochodzi do władzy Piotr Wielki, by znęcać się potem nad poddanymi i swoją rodziną. Rzeczpospolita nękana tak długo najazdami Turków, ratuje świat chrześcijański od nawały islamu, łamiąc potęgę Imperium Osmańskiego w bitwie pod Wiedniem i pod Parkanami.

Król Jan III umiera w 1696 r. Polska wybiera księcia nieodległej Saksonii, Augusta II na króla, którego wybór wkrótce wciąga nas do kolejnej okropnej wojny.

W 1700 roku umiera papież Innocenty XII, który jako kardynał dawał przed laty ślub jeszcze wtedy hetmanowi Sobieskiemu z Marią Kazimierą. Jej ojciec markiz Henryk de la Grange d’Arquien, w międzyczasie, po śmierci swoich żon, ojciec dzieciom, po swym długim i dość awanturniczym życiu, zostaje kardynałem (sic!) i to on, jako jedyny związany z Polską przez swoje 2 córki wydane za Polaków, bierze udział w Rzymie w konklawe, które wypuszczając biały dym w niedzielę 23 listopada, ogłasza urbi et orbi wybór nowego papieża Klemensa XI.
W tym samym czasie 18-letni Karol XII szwedzki podpala świat, rozpoczynając tzw. III Wojnę Północną, angażując w nią całą Skandynawię, Rosję i Rzeczpospolitą przez następujących 20 długich lat. Wiadomo, że w lipcu 1702 r. przechodził tędy przez Cieciszew i Słomczyn z zajętej przezeń w maju Warszawy, by podążyć pod Kliszów za Kielcami i zwyciężyć tam króla Augusta II Mocnego i jego hetmana, 55-letniego Hieronima Lubomirskiego, weterana Odsieczy Wiedeńskiej, demolując naszą osławioną husarię prostą sztuczką techniczną: zaporami z zaostrzonych i ustawionych w długie kozły tzw. czośników zwanymi też kozłami hiszpańskimi.

Wieczorem po naszej wizycie w Słomczynie, kiedy przerzuciłem fotografie do komputera, okazało się, że widać jakieś zarysy na marmurach znad wejścia. Zacząłem długi proces obróbki zdjęć, aż w końcu ukazał mi się skarb nieznany, zda się nigdzie nie publikowany – rysunki i tekst łaciński, który jakże chętnie ogłaszam urbi et orbi – całkowite potwierdzenie kto i kiedy ufundował kościół:

To Maria Anna de la Grange d’Arquien Wielopolska, której herb, czyli trzy jelenie na tarczy zwrócone w lewo, obok mężowskiego herbu Starykoń, znajdują się na górnej tablicy i bardzo do siebie pasują, bo i koń przepasany w herbie męża również w lewo zwrócony.

Dolny marmur tym bardziej nie pozostawia wątpliwości w łacińskiej inskrypcji kto jest fundatorem kościoła. Choć z pasującą do epoki skromnością, żona wymienia najpierw swojego męża Jana Wielopolskiego, wraz z jego tytułami kanclerza wielkiego koronnego, kasztelana krakowskiego, hrabiego na Pieskowej Skale i Żywcu, a dopiero w drugiej kolejności siebie wraz ze swoim panieńskim nazwiskiem, przywołując także Marię Kazimierę, królową Polski jako swoją zmarłą siostrę. Królowa Marysieńka, przyrodnia siostra fundatorki umarła zaledwie na 3 lata wcześniej w królewskim zamku Blois we Francji (gdzie piękną, niezwykłą klatkę schodową ze spiralnymi schodami zaprojektował Leonardo da Vinci). Jan Wielopolski, mąż Marii Anny też nie żył, wtedy już od 31 lat, więc ze wszystkich wymienionych na tej tablicy, jedynie ona – córka kardynała, szwagierka króla, wdowa po kanclerzu wielkim – mogła i zdecydowała o lokacji nowego kościoła, przeniesieniu 500-letniej parafii i sfinansowaniu jego budowy do 1725 r. (na tablicy jest tylko rok 1719 jako data, kiedy słowo stało się ciałem – anno verbi incarnati MDCCXIX , więc może i ta data jest do weryfikacji.

Dopiero sporo lat później, a na rok przed końcem jej długiego życia, odbywa się wielka uroczystość konsekracji budynku, kiedy władanie kluczem oborskim znajduje się już w rękach Hieronima Wielopolskiego, syna jej pasierba Franciszka, czyli kiedy biskup poznański Stanisław Hozjusz ostatecznie poświęci te mury.

Historia kościoła współgra z historią Konstancina. Pasuje do jego kobiecego wizerunku, gdzie obok naszej patronki miasta, Konstancji z Potulickich Skórzewskiej i Urszuli z Potockich Wielopolskiej, która przebudowała dwór oborski i dzięki której na kolejne 200 lat ta okolica weszła w posiadanie rodziny Potulickich (przechodząc w spadku na ręce wnuków jej siostry) oraz Józefy z Iwaszkiewiczów hr. Dąmbskiej, fundatorki konstancińskiej świątyni i willi „Pod dębem”, czy w końcu najmłodszej, żyjącej bohaterki Powstania Warszawskiego, Teresy Potulickiej-Łatyńskiej, możemy dodać do dziejów miasta kolejną ważną damę, hrabinę MARIĘ ANNĘ WIELOPOLSKĄ.

Suplementem dla mnie jest to, że Ludwika, 3 najstarsza z tych francuskich sióstr, wyszła za ambasadora Francji w Polsce, Franciszka Gastona de Béthune, z którym miała 2 córki. Obie wydane za Polaków, z których młodsza za Janem Jabłonowskim, synem dowódcy szarży husarii spod Wiednia, kanclerzem koronnym, są moimi pradziadami w 8 pokoleniu.

Kościół w Słomczynie pięknie jest teraz wyremontowany i utrzymany. Ma znakomitego gospodarza i zaangażowaną społeczność wiernych. Warto go przywrócić na mapę naszych najważniejszych atrakcji historycznych, turystycznych i kulturalnych. Jego wnętrza również pełne są historii i dzieł sztuki. Szkoda tylko, że tak jest od strony skarpy zasłonięty wysokimi drzewami. Może znajdzie się ktoś odważny z zarządzających gminą, który wespół z konserwatorami zabytków i zieleni, podjąłby decyzję by skrócić nieco korony tych drzew zasłaniających jego blask, przez wieki bijący szeroko na całą okolicę Urzecza aż do dzisiejszego nurtu Wisły, przywołując i definiując ten odwieczny krajobraz w jego dziejowym kontekście.

 

 

Skip to content